Dzwoniło się do niego i mówiło: “Stary, pomóż!”. U Świerszcza w Ameryce zagrała cała polska branża.

22.08.2023
Konrad Wojciechowski

Do najsłynniejszego polonijnego klubu Cricket Club w New Jersey przyjeżdżali wszyscy – De Mono, Lady Pank, Budka Suflera, T. Love czy Big Cyc. Chwytało się za telefon i dzwoniło do Leszka Świerszcza, a on zawsze pomagał. Dziś sam potrzebuje pomocy.

Irvington w stanie New Jersey, pół godziny od Manhattanu. Tam na początku lat 90. powstał najsłynniejszy klub polonijny, w którym przez dwie dekady grała koncerty cała polska branża muzyczna, na czele z Czesławem Niemenem.

Właścicielem klubu był Leszek Świerszcz (stąd nazwa Cricket Club, bo „świerszcz” to po angielsku „cricket”), który wyemigrował do wielkiego świata z podkarpackiej wsi. Zanim jednak został przedsiębiorcą, był zdolnym i wszechstronnym muzykiem.

Świerszcze i zakazana muzyka

Leszka od najmłodszych lat ciągnęło na scenę. Nie miał jeszcze 10 lat, kiedy zaczął grać w rodzinnym zespole Świerszcze na zabawach i weselach.

W weekendy zajęty był graniem, a nie odrabianiem lekcji, nauczyciele stawiali mu dwóje, przez co nie zdał do następnej klasy liceum muzycznego w Lublinie. – Lubiliśmy z Leszkiem grać muzykę rozrywkową, do tańca. A to nie było dobrze widziane. Wszystkich kształcono pod kątem występów w orkiestrach symfonicznych. I kiedy poszła fama, że uczeń szkoły muzycznej chałturzy i w dodatku gra muzykę zachodnią, był prześladowany przez pedagogów. Profesor od trąbki, którą Leszek wybrał jako wiodący instrument w szkole, powiedział: „Zabieram cię do Warszawy, bo tutaj cię zniszczą” – opowiada Ryszard, kuzyn Leszka.

Leszek Świerszcz i Perfect Fot. Archiwum Prywatne Leszka Świerszcza

Leszek kontynuował edukację w Warszawie. Liceum ukończył z wyróżnieniem, tak samo studia na Okólniku (Akademię Muzyczną im. Fryderyka Chopina).

Po studiach występował w Studenckim Teatrze Satyryków oraz w Orkiestrze Polskiego Radia i Telewizji u słynnego Stefana Rachonia, tam wypatrzył go Michał Urbaniak – ikona polskiego jazzu. Zaproponował wspólne granie w Skandynawii. Później ich drogi się rozeszły. Urbaniak kursował między Polską i Ameryką, grał jazz w Nowym Jorku z Milesem Daviesem na czele, natomiast Leszek nastawił się na granie w lokalach. Posiedział trochę w Szwecji, po czym wyemigrował do Ameryki i już tam pozostał.

  • Usłyszał niemrawą muzykę w polonijnych klubach. Artyści w garniturach z przypiętymi kotylionami serwowali ze sceny jakieś starocie. Leszek dobrał dwóch chłopaków, Amerykanów, a sam stanął za klawiszami i zmontował zespół rozrywkowy. Grał z nimi po klubach, aż założył własny – mówi Ryszard Świerszcz.

Pracował już na własny rachunek w legendarnym Cricket Clubie, dokąd ciągnęli z Polski muzycy, aktorzy i satyrycy. Każdy chciał wystąpić u Świerszcza.

Świerszczówka – jak potocznie nazywano Cricket Club – z przyległym domem była bazą noclegową dla przyjezdnych. Nocowali tam Urszula, Republika, Budka Suflera, Kombi, De Mono, Perfect, Lady Pank czy Big Cyc i inni.

Kablówka dla Niemena

Przełom lat 80. i 90. nie był najszczęśliwszy dla polskiego rynku muzycznego. Panowała recesja, szalała hiperinflacja, mało kto myślał o muzyce, płytach i koncertach. Bezrobotne gwiazdy rocka wyjeżdżały do Ameryki grać koncerty dla Polonii i pracować.

  • W Polsce był kłopot z graniem – potwierdza Krzysztof Cugowski, były wokalista Budki Suflera. – Przesiadywaliśmy więc w Ameryce, żeby mieć z czego żyć. Zespoły z Polski podążały właściwie tym samym amerykańskim szlakiem: Polonez, Copernicus Center, Limelight, Cardinal Club, Cricket Club. – Leszek wszystkim bardzo pomagał. Był przecież muzykiem, więc potrafił wczuć się w naszą sytuację. Kiedy w latach 90. występowaliśmy w Carnegie Hall, współprodukował koncert Budki.
  • Kiedy nie było za bardzo co robić, chwytało się za telefon i dzwoniło do Leszka: „Stary, pomóż!”. Można było niemal z dnia na dzień przyjechać i zostać na miesiąc, co równało się czterem weekendom dobrze płatnego grania – wspomina Janusz Panasewicz, wokalista Lady Pank.
Leszek Świerszcz i Czesław Niemen Fot. Archiwum Prywatne Leszka Świerszcza

W Świerszczówce poznawali się artyści z Polski, którzy dopiero pomieszkując u Leszka, mieli okazję pierwszy raz uścisnąć sobie dłonie. – Spotkałem tam Czesława Niemena – przyznaje Panasewicz. – Świerszcz specjalnie dla niego założył kablówkę, aby Niemen mógł oglądać polską telewizję. Czesław musiał być na bieżąco z tym, co dzieje się w Polsce, choć wyjeżdżał z kraju tylko na chwilę.

Spotkania artystów z różnych światów czasami przeobrażały się w spontaniczne występy. Kto by pomyślał, że na jednej scenie stanie Irena Jarocka z Andrzejem Krzywym? Piosenkarka poprosiła o przysługę – nie miała z kim zaśpiewać w duecie swojej sztandarowej piosenki „Kocha się raz”. Andrzej nie mógł odmówić. – Zgodziłem się, nie bez oporów. Stres mnie zżerał. Napisała mi tekst na kartce i jakoś z tej opresji wybrnąłem, ale koledzy z zespołu mieli ze mnie ubaw – śmieje się Krzywy.

Pierwszy wyjazd De Mono do Stanów Zjednoczonych przypadł na sylwestra 1990 roku. Muzycy najpierw pojechali występować do Chicago, skąd ruszyli na miesiąc do New Jersey, do Cricket Clubu. – Koncertowanie w Ameryce nie było żadnym podbijaniem świata. Graliśmy dla polonijnej publiczności nie w halach, tylko w restauracjach. Cricket Club miał parkiet i wyszynk. Nikt nie narzekał, bo Leszek dobrze płacił, fajnie się go też słuchało. Siadaliśmy przy piwie albo whisky, a on opowiadał różne branżowe historie. Cudowny gawędziarz – mówi Krzywy.

Chłopaki z Big Cyca również zasłuchiwali się w opowieści Świerszcza, jak to razem z Urszulą Dudziak przesiadywał w nowojorskim Blue Note i słuchał koncertu Bobby’ego McFerrina, gdy nagle wokalistka zerwała się od stolika, wparowała na scenę i stworzyła porywający duet z amerykańskim jazzmanem.

Dla przybyszów z Polski to był rajski świat.

Ameryka robiła wrażenie. – Robiła, chociaż w Polsce dawno skończył się PRL. Polecieliśmy z Big Cycem za ocean w drugiej połowie lat 90., krótko po sukcesie piosenki „Makumba”. Pamiętam, że właśnie w klubie u Świerszcza zobaczyłem po raz pierwszy piwo z nalewaka, bo u nas w pubach jeszcze nie nalewano z dystrybutorów. To był szok kulturowy – śmieje się Skiba.

Leszek Świerszcz

Kumpel Bon Joviego i Salvadora Dalego

W klubie u Świerszcza były dwie sale: większa na górze i mniejsza w piwnicy. Koncertowali tam czołowi wykonawcy z Polski, ale też lokalne kapele. Każdego dnia na dużej grało Kombi, a na małej Spin Doctors, wschodząca gwiazda amerykańskiego rocka. Chwilę później zapełniali już wielkie hale, ale zaczynali właśnie u Świerszcza.

Znajomości Leszka robiły wrażenie, bywał tam nawet Bon Jovi. Jego wizytę zapamiętał Janusz Panasewicz. – Leszek prężnie prowadził klub. Kiedy nie grały polskie kapele, wynajmował Cricket Club Amerykanom, którzy w tygodniu organizowali u niego swoje imprezy, w tym przeglądy młodych kapel. Na taki przegląd przyjechał raz Bon Jovi. Leszek nas sobie przedstawił – opowiada Panasewicz.

Do klubu Leszka wpadał klawiszowiec Stinga – Kenny Kirkland, występowała tam również grupa King’s X. – Byłem wielkim fanem tej kapeli. Leszek miał czapkę z ich logo. „Skąd ją masz?!” – zapytałem podekscytowany. „To moi kumple” – odparł, po czym zdjął czapkę i mi ją podarował. Traktowałem ją jak trofeum – wspomina Krzywy, który zapamiętał Świerszcza jako człowieka z rozległymi kontaktami w świecie szeroko pojętej sztuki.

Znał się nawet z Salvadorem Dalim.

Leszkowi na pomoc

Amerykański czar prysł. Leszek podupadł na zdrowiu, zachorował na parkinsona. W dodatku popadł w długi, straci swój klub. Kilka lat temu wrócił do Polski.

– Zaskoczyły mnie kłopoty Leszka. Miał wiele kontaktów, przyjaźnił się z Fibakiem, który proponował mu spółkę. Nic z tego nie wyszło.

Leszek Świerszcz i Witold Paszt

Później dowiedziałem się, że Leszek znalazł się w dołku finansowym. Po prostu zaniedbał swoje podstawowe sprawy – ocenia Ryszard Świerszcz, który znalazł brata mieszkającego u kolegi w warsztacie samochodowym, wyciągnął z tarapatów i przyjął do siebie.

Pomogli też ludzie z branży muzycznej. Dzięki opinii lekarskiej Kuby Sienkiewicza, neurologa i frontmana Elektrycznych Gitar, udało się umieścić Leszka w warszawskim domu opieki społecznej.

Stan jego zdrowia znacznie się pogorszył. W kwietniu tego roku przeszedł udar, cierpi na niedowład. Trzy razy w tygodniu przechodzi rehabilitację neurologiczną, która na szczęście przynosi efekty. Jeszcze do niedawna leżał nieruchomo na łóżku – teraz siada, wstaje, porusza się z pomocą chodzika.

Leszek Świerszcz i Wojciech Waglewski

Zdaniem lekarzy poprawę sprawności Leszka może zapewnić tylko kontynuacja rehabilitacji, którą finansuje Polska Fundacja Muzyczna. Na jej stronie trwa zbiórka pieniędzy na dalsze leczenie Świerszcza. Można wpłacać i pomagać.

Tak jak Leszek pomagał innym, kiedy byli w potrzebie.

źródło tekstu: https://wyborcza.pl/7,75410,30104925,dzwonilo-sie-do-niego-i-mowilo-stary-pomoz-u-swierszcza.html